…jedni lepiej, Agatka trochę gorzej. Ale nie o to chodzi 🙂 Temat trochę o d… Marynie, jako że za poważna ostatnio jestem. Lekkostrawnie.

Wigilia. Wiele lat temu. Ten świąteczny, ciepły rodzinny nastrój o smaku przesłodzonej Coca-coli­. Zapuszkowani, ściśnięci, na dworze lodówka, mi coś w głowie bąbelki huczą. Teściowa ciotki zaczyna śpiewać kolędy. Dwa śpiące koty na kanapie z przerażeniem uciekają. Parzę na brata…

-Ty, nawet koty się tych dźwięków boją…- powiadam.

-Co Agatko tam mówisz?- pyta się kolędująca.

-Och, nic zupełnie…

Kościół w Studniskach. Taka wioska pod Zgorzelcem, co o gwóźdź się potknąć można z wystających dech, którymi zabita jest. Lato, upalnie trochę. Nie ma miejsca- Moherowe Berety, jak wówczas Obrońców Krzyża zwano, zdominowały świątynię. Stoimy na zewnątrz. Oczywiście bezbożnikowi (dorosłemu już, żeby nie było) Agatce wcale się nie podoba ten pomysł, jak i pomysł niedzielnej mszy. Kręci nogą, jedną, drugą, ustać nie może.

-Stój normalnie- upomina mama.

Na chwilę się prostuje, nawet się nie garbi.

Czas na modły w rytm melodii. Kobieta przede mną z wysiłkiem godnym próby wypróżnienia przy zaparciu wydobywa wysokie dźwięki. Bozia niestety oszczędziła jej wielkiej skali głosu, toteż z ust jej wypływa skrzek żaby w okresie godowym. Wybucham śmiechem.

-Uspokój się, wariacie- syczy mama z poważną miną.

Kolejny skrzeko-pisk i poważna mina matki. Nie mogę. Łzy same napływają ze śmiechu do oczu.

-Kółko dookoła cmentarza, jak się uspokoisz, to wróć.

Spacerek pomiędzy grobami i śmieję się jak psychol sama do siebie. Wdech, wydech. Okej, mogę wracać. Niefortunnie znowu na melodyczne modły. W ten sposób do końca mszy spacerowałam sobie po cmentarzu.

I na koniec rodzynek. Sprzed dwóch lat. Po długiej drodze (ach, te czeskie oznakowania), arcypoważnych minach i rumieńcach na twarzy od powstrzymywania się od śmiechu przy odpowiedziach typu: ło Jezuśku, Maryśieńko! Dotarliśmy do przepięknego Skalnego Mesta. Ktoś naturalnie wyciamał wszystkie kanapki i po wycieczce zaczął marudzić, że jest głodny.

-Dobra, wybierz sobie co tam chcesz- mówi mama do swego głodnego dziecka przy stoisku z owocami kandyzowanymi, bakaliami etc.

Dziecko (dwudziestoletnie już) chodzi, patrzy się w te słoje, czyta nazwy i wybucha śmiechem.

-Przestań!- syknęła nań mama, bo się Czesi tak trochę dziwnie patrzyli.

-Taaaa?- wydobywam z siebie. –To kup mi liskowe jondra w czekoladzie!

Obie wybuchamy śmiechem. Biedny tatuś chwyta się za głowę i odchodzi na bok, udając, że nas nie zna… A mamusia śmieje się z dzieckiem i każe przestać się śmiać…

.

A teraz czekam na kolejną Wigilię i kolejne przemówienie mojego kota. Tak, kolejne, bowiem w zeszłym roku przemówił. Powiedziała takie ła-łaaaa-łaaaa, co brzmiało jak „uwielbiam cię”. Jednakże biorąc pod uwagę jego piękną kocią minę, było to raczej „odpierdol się”… Z kotami i facetami… Weź to, kobieto, zrozum…